Prawdopodobnie samemu by mu nie przyszło do głowy, żeby iść na randkę, a co dopiero już na randkę w ciemno. Miał za dużo na głowie, a nawet jeśli nie miał, to udawał, że miał, żeby mieć święty spokój. Randkowanie było instytucją, której nie rozumiał, tak samo jak potrzeby bycia w związkach i nazywania się wzajemnie "czyimś". Od dziecka był swój i bardzo nie w smak mu była perspektywa wpajania się znienacka, więc korzystał, z czego mógł tak długo, jak nie musiał tego nazywać. No ale słowo się rzekło. On i gruby Tom dozorca z przedszkola Ozzyego raz zastali się trochę za długo, paląc szlugi za Lunarią i przydybała ich jakaś koleżanka kolegi koleżanki. Od piwa do piwa, temat Munroeowego bycia singlem nie schodził z wokandy to i skończył, zgadzając się na to, żeby jednak spróbować. Bo właściwie czemu nie. Nawet z domu wychodząc, spojrzał jeszcze w lustro z myślą, że nie był całkiem najgorszym clownem, którego ta nieszczęśnica spotka jak już przyjdzie i próbując powstrzymać ciężkie wzdychanie - nie miał już przecież dwunastu lat i to nie była randka, do pójścia, na którą zmusiła go matka z ciotkami - wsiadł do auta i skierował się na wylotówkę z miasta w stronę Olympii. Neon Spar Cafe świecił się już zachęcająco, zanim jeszcze zdążyło zajść słońce. Bar był może nie najbardziej luksusowy czy romantyczny, ale w środku znajdowały się budki do siedzenia przedzielone drewnianymi ścianami, mające nawet kawałek kotary, gdyby klienci chcieli więcej prywatności. Można było pograć w bilard, popuszczać stare winyle, poza tym było z niego blisko do Percival Landing parku, a Munroe zawsze lubił patrzeć na wodę. Podejrzewał, że wspólni znajomi jego i dziewczęcia, z którym przyjdzie mu się dziś spotkać, uznali jednogłośnie, że to będzie lokal odpowiedni dla ich dwójki, więc dziewucha nie mogła być znowuż tak tragiczna, skoro pasowało jej to miejsce. Zaparkował uliczkę dalej i wysiadł, biorąc do ręki kwiaty, bo przecież był dżentelmenem, to raz, a dwa - taka była umowa, że się poznają po kwiatkach. Był trochę zbyt trepem, żeby wpaść na to i kupić w kwiaciarni bukiet, ale jego sąsiadka hodowała w ogrodzie piękne krzewy wawrzynka, mieniącego się wszystkimi kolorami fioletu i którego zapach niemal hipnotyzował, więc czemu by nie zwykłe, polne kwiaty? Co on będzie babie jakieś lilie i róże, z choinki się nie urwał. Nasadził na nos przeciwsłoneczne okulary, by uchronić jasne oczy przed zakusami promieni z wolna chylącego się ku zachodowi słońca, wyłuskał z kieszeni papierosa i zapalił go, kierując kroki pod drzwi wejściowe knajpy z nadzieją, że dziewczyna - kimkolwiek by nie była - go zauważy. Co nie mogło być całkiem trudne, w końcu miał dwa metry wzrostu.
Spójrz w lustro i przyznaj sama przed sobą, kiedy ostatni raz byłaś na randce, usłyszała całkiem niedawno. Wymowne uniesienie brwi i ciut rozbawione prychnięcie bynajmniej nie zniechęciło do dalszego nagabywania i popychania w upatrzonym z góry kierunku. Młoda jesteś, idź się zabaw, sączono wprost do ucha, kusząc i roztaczając wszelkie korzyści płynące z randki w ciemno. Będzie fajnie, mówili. Rozerwiesz się, mówili. Nikt ci nie każe od razu spędzać z nim całego życia, mówili. No cóż, fakt, jeszcze tylko tego brakowało, żeby jedno spotkanie zaowocowało sparowaniem. Nie czuła się gotowa na taki krok, z nikim, woląc póki co pozostać liskiem czerpiącym z życia, co się dało. O ile się dało. Stąd też, koniec końców, uległa namowom i zgodziła się na coś, co do tej pory było wręcz nie do pomyślenia. Randka w ciemno. Z kim? To stanowiło prawdziwą zagadkę – inaczej w końcu randka nie nazywałaby się „w ciemno” – co jednocześnie sprawiało, iż denerwowała się bardziej niż zazwyczaj przy takich okazjach. Czy przypadną sobie do gustu? Spędzą miło czas? Czy może odrzuci ich od siebie na kilometr i będą obchodzić się wzajemnie tak szerokim łukiem, jak to tylko jest możliwe? Pytania się mnożyły, a odpowiedzi mogła uzyskać w wyłącznie jeden sposób – poprzez niepodkulenie ogona pod siebie i stawienie się w wyznaczonym miejscu, w wyznaczonym czasie. Po uprzednim spędzeniu – rzecz jasna – odpowiednio długiego czasu przed lustrem, w ramach upewniania się, iż wygląda jak należy. I zerknięciu do ogródka w poszukiwaniu kwiatka, skoro to po chabaziach mieli się rozpoznać. Wybór padł na rudbekię owłosioną, którą wpięła we włosy, czyniąc ze znaku rozpoznawczego również i ozdobę. Zaparkowawszy we względnej okolicy Spar Cafe, została jeszcze przez parę chwil w samochodzie, by wziąć parę głębszych oddechów i zerknąć jeszcze w lusterko. No dobra, czas gonił, nie wypadało się spóźnić i kazać czekać swojej randce. Ani też wystawić, co przemknęło szybko przez myśl i zniknęło tak samo, jak się pojawiło. Koniec końców, nogi poniosły lisicę w stronę baru. Zdziwiła się nieco, dostrzegając skądinąd znajomą sylwetkę, choć stwierdzenie, że się znali, byłoby daleko idącym nadużyciem. Mieszkali w jednym mieście, owszem, ale nie znaczyło to, że ich rozmowy – o ile w ogóle się zdarzały – wykraczały poza sprawy pracy. No nic, nie zje jej przecież, nawet jeśli takie mógł z daleka sprawiać wrażenie… - Cześć – przywołała na twarz ciepły uśmiech, zbliżając się do Munroe – Widzę, że masz kwiaty, ale dla pewności muszę spytać: randka w ciemno? – zagadnęła. W końcu równie dobrze mógł czekać na kogoś zgoła innego...
Darcy, jak przystało na chłopa, stał i palił nie myśląc zupełnie o niczym. Magiczna zdolność mężczyzn, włączenie szumu w głowie i patrzenie się w dal bez żadnego celu ani konkretnego punktu w przestrzeni. Dopiero kiedy żar tytoniu ubódł go w palce docierając do filtra w pecie, ocknął się upuszczając fajkę i rozejrzał. Co on tu własciwie..? Z daleka najpierw dostrzegł płomienne włosy, zanim jeszcze zauważył kwiat przez myśl mu przeszło, że zawsze lubił rude. Uśmiechnął się nawet kącikiem ust, bo im bliżej była dziewczyna, tym bardziej znajomo wyglądała. Był stałym bywalcem Luny, głównie dlatego, że Jimbo był jego najlepszym przyjacielem od czasów zasmarkanego smarka i czasem zerował mu kreskę bez okazji (albo przynajmniej Darcy uważał swoją kreskę za wyzerowaną) - rudowłosa kelnerka była z pewnością towarzystwem, które wpadło mu w oko, kto wie, może nawet rzucił jej jakiś, jak to Darcy, niewybredny komplement czy dwa. Miał w końcu subtelność spadającej siekiery, dobrze, że dziś chociaż kwiaty wziął ze sobą, a nie jak barbarzyńca, maczugą w głowę i za włosy do jaskini. Uniósł lekko rękę, witając się z nią zanim jeszcze podeszła bliżej. - Tak jest. - wyciągnął kwiaty w jej skierunku - Mam nadzieję, że nie jesteś miłośniczką róż, bo jeśli tak to zjebałem na starcie. - zaśmiał się lekko podając jej bukiet- Isabel, prawda? Kojarzę Cie z Luny. Darcy. - wyciągnął do niej swoje wielkie jak bochen chleba łapsko, wypadałoby poznać się oficjalnie. Jeszcze tak go łeb nie piekł, żeby ją w rękę całować, choć czasem zastanawiał się, czy w obecnych czasach dziewczęta widziałyby taki gest jako romantyczny, czy obleśny. Zrobił krok w stronę wejścia i przytrzymał dziewczynie drzwi, by wejść do środka zaraz za nią, pochylając się lekko, co by czołem nie przydzwonić we framugę. Rozejrzał się po wnętrzu, jakby mózg chciał zarejestrować, czy wystrój wyglądał tak, jak go zapamiętał Munroe i zachęcająco kiwnął, żeby dziewczyna wybrała gdzie chce usiąść. Ściągnął z gęby okulary, żeby nie wyjść na wsiura i podążył za nią. - A więc randka w ciemno. - powiedział, kiedy już zasiedli, a on jakimś cudem wcisnął się na siedzisko w budce. W oczach pląsały mu jakieś rozbawione iskry, w kącikach ust tańczył jakiś uśmieszek- Wybacz, jeśli okaże się prostakiem. Ostatni raz byłem na randce z dwadzieścia lat temu. - no cóż, on nawet wyglądał na takiego, co na randki nie chodzi.- Obiecuje jednak się bardzo starać. - dodał poważnie, kładąc dłoń na piersi i puszczając jej oko. Nie chciał przecież, żeby młoda dziewczyna nabawiła się przez niego traumy.
Bardzo szybko, jak widać, przekonała się, iż to właśnie bywalec Luny okazał się być randką. Hm, owszem, nie miała nic przeciwko starszym od siebie, nawet lubiła z takimi się prowadzać od czasu do czasu, jednakże – o ile kojarzyła – Darcy był wilkiem starszym od niej od ponad dobrą dekadę. Co stawiało pod dużym znakiem zapytania zdrowe zmysły domorosłych swatów. Choć z drugiej strony, jeśli spojrzeć na niektórych celebrytów… to być może dziewczyna Darcy’ego się nie urodziła bądź dopiero raczkowała. Mimo wszystko, nie planowała skreślać mężczyzny ot tak, postanawiając przede wszystkim dobrze się bawić; w końcu to było najważniejsze w spotkaniach, czy zostały nazwane randką czy nie, nieprawdaż? - Róże nie bez powodu nazywane są królowymi, ale to nie oznacza, że nie istnieją inne kwiaty, równie piękne – odparła z lekkim uśmiechem, odbierając bukiecik. Zaciągnęła się krótko zapachem wawrzynka i skinęła głową. Tak, wszystko się zgadzało. - Dokładnie tak. Miło mi – odparła, również wyciągając dłoń. Nie, nie miała w głowie żadnych buziaczków, jak to czynili bohaterowie książek czy filmów historycznych. XXI wiek, na wszystkich bogów! Pewnie zwyczaje odeszły do lamusa i w nim powinny w zasadzie zostać. Wśliznęła się do środka baru, od razu rozglądając w poszukiwaniu miejsca, na którym mogliby posadzić swoje kupry. Ruchem głowy wskazała upatrzony kąt, posyłając tym samym pytające spojrzenie – czy pasowało? Po drodze zgarnęła menu sztuk dwa, żeby choć trochę obciążyć obsługę. Cóż, sama znała uroki tej pracy, więc… - Nie martw się, sama też dawno nie randkowałam – przyznała, sadowiąc się wygodniej na swym miejscu i przysuwając do siebie kartę z zapisanymi możliwościami, drugą ręką podsuwając identyczny egzemplarz Darcy’emu – Może po prostu nie skupiajmy się na tym, że to jest randka i postarajmy się po prostu dobrze bawić? – zaproponowała, również puszczając oczko ku chwale rozluźnienia atmosfery. Z bycia spiętymi jak postronki przecież nie wyjdzie dosłownie nic dobrego.
No tak, prawdą było, że dzieliła ich różnica wieku wcale niemała, przy czym Darcy nawet przez myśl nie przepuścił idei, że to mogło być coś złego. Być może powinien mieć we łbie taki filtr i być prawdziwym dżentelmenem, postawić jej drinka i odwieźć do domu - w końcu Isa pewnie na poważnie przymierzałaby się do kogoś bliżej swojej grupy wiekowej - ale Munroe ani tego filtra nie miał, ani nigdy go ten brak nie bolał. Podchodził do życia dość prostolinijnie, uznając hedonistyczną ścieżkę życia za dużo ciekawszą od tej nihilistycznej. Chwytaj dzień i te sprawy, poza tym chyba miał zbyt napęczniałe ego, by mu do głowy przyszło, że O'shi może się źle bawić w jego towarzystwie,. Był przecież tak niesamowicie towarzyski. Jak głaz w lesie. - No dobra. - kiwnął brwiami biorąc menu do ręki - Jak sobie życzysz tak będzie. - przekartkował pozycje w stronę drineczków i napitków, bo nie sądził, że knajpa serwuje surowe mięso, po czym podniósł na dziewczynę wzrok, podpierając się łokciem o blat stolika. - Jak to jest, że Cie zmusili do tej randki? - zagaił zainteresowany - Nie wyglądasz na osobę, która mogłaby cierpieć z powodu braku adoratorów. - smooth talker, przyglądał się jej jednak z niepodzielną uwagą. Miło było przyjrzeć się tym piegom z bliska, pociągniętym maskarą rzęsom, bystrym oczom, w których ciągle kryła się jakaś dzika ciekawość świata. Ten wieczór wcale nie musiał być tak sztywny, jakiego można się było spodziewać, w końcu mieli szansę pogadać bliżej niż przez barowy blat w Lunie. Gdzieś spychał na tył głowy świadomość reakcji Jima, jak mu się wyspowiada, że jego kelnerkę ciągał po knajpach w Olympii, ale co poradzić, Jim to by się przecież przypierdolił do wszystkiego. - Chyba się zdecyduje na wyjątkowo męskiego drinka. - powiedział z namysłem, patrząc na kolorowe ilustracje na przedostatniej stronie menu- Tekila sunrise. - kiwnął brwiami. Co za różnica, musiałby przy swoich genach, wypić wiadro, żeby coś poczuć.
Och, Jim. W zasadzie to chyba nawet nie musiał wiedzieć, co jego znajomy i pracownica robią w swoim wolnym czasie, prawda? Tym bardziej że lisica nie należała do watahy choćby koniuszkiem ogona, co sprawiało, iż co do zasady wilcze noski powinny się trzymać z dala od jej interesów. No, chyba że konkretne nosy bardzo lubiła i się z nimi przyjaźniła, wtedy to już zgoła inna sprawa. - Nikt do niczego nie zmusił – zaprzeczyła. W końcu musiała wykazać choćby odrobinę dobrej woli, żeby się zgodzić, zrobić na bóstwo (nie wykłuwając sobie przy tym oka maskarą) i jeszcze dotrzeć na miejsce. Bez strażników z pałkami i kajdankami, skrupulatnie pilnujących, żeby nie zboczyła z drogi ani o krok – Ale najwyraźniej uznano, że zbyt dawno nigdzie nie wychodziłam, świętowanie podpisania paktu się nie liczy, za dużo pracuję i po po prostu najwyższa pora, żebym odetchnęła i dała się życiu zaskoczyć. Takie tam… no chyba sam wiesz najlepiej, pewnie miałeś podobnie? – odbiła piłeczkę. Jakoś nie kojarzyła Darcy’ego jako ten typ człowieka, co zbierał panienki niczym kwiatki i tym samym miał wianuszek adoratorek. A lunaria za pasem, co kulturalnie przemilczała; zresztą, nie przewidywała większych problemów w tej materii. W ostateczności przecież mieli w Olympii klub dla zmiennych; jeśli wszystko poszłoby bardzo, bardzo źle, to ta ścieżka stanowiła doskonałe koło ratunkowe. Opcjonalnie można się było zamknąć na trzy spusty w domu. Frustrujące, owszem, ale zawsze to jakieś rozwiązanie. Oczywiście mogła się mylić co do Munroe i jego życia miłosnego, aczkolwiek do tej pory nie miała najmniejszego powodu, żeby interesować się nim w najdrobniejszym choćby stopniu. Co innego miała na głowie. Ktosi zresztą też. - Hmm... – wymruczała, zerkając do swojego menu. W zasadzie trochę spodziewała się, że wrzucą coś na ząb; jednakże o ile kojarzyła upodobania pana policjanta, to w tym przybytku raczej próżno szukać surowizny. Przynajmniej nie bez wzbudzania podejrzeń i ściągania na siebie niepotrzebnej uwagi. Zaś jeść, kiedy dryga strona niezbyt mogła, po prostu nie wypadało… No dobrze, niech będzie. - Ja wezmę pinacoladę – zdecydowała, zamykając menu i odkładając na bok. Gestem dała znak obsłudze, że są gotowi do złożenia zamówienia, mającego co najwyżej dogodzić kubkom smakowych zmiennych; gdyby mieli coś poczuć, to musieliby zamówić tyle, że obsługa zapewne zwątpiłaby w swoje zdrowe zmysły. - Czym się zajmujesz, kiedy nie jesteś w mundurze? – spytała z pewnym zaciekawieniem w głosie.
Musiał, nie musiał, Jim i Darcy byli jak patologiczne rodzeństwo, którego Munroe nigdy nie miał. Patologicznego w sensie, nie, że rodzeństwa. Bo miał siostrę, ale relacje z nią były wciąż gorejącą raną, której istnienia Darcy się wypierał, a wszelkie rozmowy o jej osobie ucinał ostro, krótko i nigdy do nich nie chciał wracać. Typowo męskie podejście do leczenia traum. Jim za to wiedział wszystko, czytał w Darcym jak w otwartej książce już od czasów szczenięcych, kiedy kopali się w zęby pod trzepakiem. Inna sprawa, że Darcy wielką enigmą nigdy nie był i dość łatwo było z niego czytać, ale przy bystrości Harrisa to każde czytanie treści dłuższych niż etykiety w sklepie było godne zauważenia. - Zaskoczyć. - powtórzył po niej dziwnie wesoło i uniósł rozbawiony brwi- To się chyba udało najlepiej. - pokręcił głową. I tak, owszem, mogło być lepiej, ale przecież mogło być też znacznie, znacznie gorzej.- Mmm... - zamyślił się, pocierając szczecinę porastającą podbródek ze zmarszczonymi lekko brwiami- Właściwie myślę, że nie do końca. - powiedział z dziwną nutą w głosie, jakiejś powagi obcej, zupełnie niepasującej do jego twarzy. Wzrok przez chwilę zawiesił na pustej przestrzeni- Myślę, że moi znajomi zakładają, że nie radzę sobie za dobrze sam ze swoim życiem. - mruknął zagadkowo, marszcząc lekko brwi. Wszystko to trwało może dwa oddechy, zanim jego czoło znów się rozprostowało, a w oczach zafalowała zaczepna iskra- Uważam, że wprost przeciwnie, ale kto by odmówił spędzeniu miłego wieczoru w nowym, interesującym towarzystwie. - no jeszcze tylko brakowało, żeby dodał, że wieczoru zakończonego śniadaniem. Kiedy jedna z uśmiechniętych kelnerek przyjęła ich zamówienia oparł się ponownie o blat stolika, przyglądając rudowłosej. - Zajmuje się gówniakiem. - powiedział prostolinijnie. No niczego innego po człowieku nie dało się spodziewać, może gdyby miał więcej rozumu niż mięśni przyszłoby mu do głowy, że afiszowanie się dzieckiem na pierwszej randce to słaby bajer, ale może właśnie dlatego na żadne randki nie chadzał- Muszę też powiedzieć, że jestem całkiem niezłym układaczem puzzli. - -powiedział to z taką powagą, że trudno było zgadnąć, czy żartował, czy on tak na poważnie. Tylko mały dołek w lewym policzku mógł zdradzić jego rozbawienie tym wyznaniem.
- Nie da się zaprzeczyć - przyznała z lekkim uśmiechem. Niespodzianka... może trochę za wcześnie na wyrokowanie, bo nie chwaliło się dnia przed zachodem słońca, ale jak na razie nie miała powodów do narzekań i złorzeczenia na tych, co jej naraili randkę. Na razie - słowo klucz. Choć jak już się miło zaczęło, to miała nadzieję, że równie miło się skończy, a nie jakąś paskudną katastrofą, po której tego klienta Luny będzie obchodziła bardzo, bardzo szerokim łukiem. - O proszę – uniosła brew. Nie ma to jak znajomi, którzy uważają, że wiedzą o wiele lepiej, co i jak. Najchętniej to by chyba całe życie układali, podług siebie, nie? - Och, z pewnością się taki by znalazł. W każdym razie cieszę się, że się zgodziłeś – puściła oczko. Skoro z tego wtrącania się wynikło coś dobrego, a przynajmniej tak to póki co wyglądało… to chyba nie można było narzekać. Przynajmniej nie na tę konkretnie sytuację. - Gówniakiem? - zdziwiła się uprzejmie. Nie, nie z powodu użytego słowa, to stanowiło najmniejszy problem, zwłaszcza że sama nie przepadała za całą tą szumnie nazywaną "przyszłością narodu". Jak dla niej - potomstwo to pomioty szatana i koniec, kropka, nie było o czym tu dyskutować. - W sensie... masz syna, córkę? - doprecyzowała pytanie, żeby nie było wątpliwości, o co pytała. Choć i tak, gdzieś wewnątrz mina już pannie zrzedła, czego nie okazywała. Zresztą. Nikt jej lufy do głowy nie przykładał; wcale a wcale nie musiała się z nim wiązać! Była tu tylko po to, żeby spędzić przyjemnie czas, tak? Mały pędrak nie musiał więc nic a nic przeszkadzać. W niczym. Zwłaszcza że najwyraźniej był daleko stąd i nie wyglądało, żeby miał nagle wyskoczyć niczym filip z konopi, krzycząc "tu jestem!". Powracająca do stolika kelnerka okazała się wybawieniem od myśli na temat małego piekielnego pomiotu - lisica mogła (i to zrobiła) zamoczyć wargi w swoim drinku o rozkoszować się jego słodyczą. - Och, puzzle, to chyba wymaga o wiele więcej cierpliwości od robótek… jakie największe układałeś? – dopytała, nieco zaintrygowana takim hobby.
To nie było tak, że z powodu jednego, miłego zaskoczenia Munroe miałby się nagle stać miłośnikiem randek w ciemno, ale przez myśl mu rzeczywiście przeszło, że nie było przecież tak źle, jakby być mogło. Pokręcił głową z lekkim uśmiechem na tę jej przekorę, ale puścił to mimo uszu. Kto wie, może się krygowała jeszcze w jego towarzystwie, choć dałby sobie uciąć pejsa, za to, że chowała w sobie niebanalną chytrość. Przyglądał się jej z uwagą, choć nie mniejszym uśmieszkiem. Wspominanie Ozziego przychodziło mu z łatwością, bo choć podzielał jej przekonanie, że dzieci są istotami piekieł sprowadzanymi na ziemię przez wrota przyjemności, by gnębić ludzi za lubieżne, miłosne igraszki, to nigdy nie traktował szczeniaka, jak dziecka. Ozzy był jego małym człowiekiem, kumplem takim, tylko malutkim, trzecią i czwartą ręką. Jak go bolał brzuch, to Munroe czuł się chory, jak się cieszył, to i Darcy jakiś weselszy się wydawał. - Trochę tak, trochę nie. - powiedział, wzruszając lekko ramionami. Przyjął od kelnerki swojego barwnego drinka, w którym nie zabrakło parasolki (och jak on lubił drinki z parasolką, mimo że wyglądał z nimi kretyńsko, sto kilo mięśni i palemka w szklance) i pociągnął łyczka.- Opiekuje się dzieckiem, które nie jest moim dzieckiem. - zmarszczył brwi - I nie jest do końca dzieckiem. - nigdy nie musiał na głos opisywać swojej relacji z Ozzym- Znaczy, technicznie jest, ale to taki... mój mały ziomal. - wydukał w końcu jakąś mądrość, uśmiechając się przepraszająco i zaśmiał się nisko- To brzmi bezsensownie, ale cóż - potarł nos - tak już jest. Jego gardło opuścił kolejny, swobodny śmiech, kiedy zaczepiła wspomnienie o puzzlach. - Muszę przyznać, że nasz ostatni rekord to będzie... - udał poważne zamyślenie- Z sześćdziesiąt kawałków. - pokiwał z uznaniem głową, choć w oczach kryło się rozbawienie. Ozzy rozwijał się jak każdy pięciolatek, puzzle uczyły cierpliwości. Szczególnie jak się było dorosłym i cierpliwie tłumaczyło dziecku, że trzeba układać puzzla do puzzla, a nie wkładać do nosa, ucha czy w majty.- Nie mam właściwie żadnego hobby. - przyznał w końcu, kiedy już sobie pożartowali o byciu mistrzem układania puzzli dla pięciolatków- Dużo pracuje. Choć czasem myślę o tym, żeby kupić kawałek ziemi i zająć się hodowlą, nie wiem, chociażby jaków. - wzruszył ramionami i popił drinka.
Cóż, randki w ciemno stanowiły pewne ryzyko. Można było trafić dobrze, ale równie dobrze mogło się okazać, iż niespodziankowy towarzysz to Gargamel(ka), którego(ą) omija się jak najszerszym łukiem i nie dotyka nawet kijem przez szmatkę. I nie jest to kwestia jedynie wyglądu zewnętrznego, ale i charakteru - ten wszak, w zasadzie, powinien mieć największą wagę. Uroda przemijała - nawet jeśli zmienni starzeli się wolniej w porównaniu do zwykłych ludzi - a wszelkie przywary pozostawały. I drażniły. Uniosła pytająco brew. "Trochę tak, trochę nie" nie wyjaśniało dosłownie niczego. Szczęściem, rozwinął myśl, dzięki czemu mogła zajrzeć trochę pod pokrywkę i dowiedzieć się więcej o prywatnym życiu. Choć i tak wyjaśnienia były dość ogólne; korciło, żeby powiercić nieco w brzuchu, dowiedzieć się więcej, skąd ten cały pomiot szatana się wziął, skoro nie był jego własny. Z nieba przecież nie spadł, prawda? - Nie jestem pewna, czy rozumiem. Ale chyba tak - stwierdziła po chwili wahania. Dziecko, ale nie dziecko, bo nosiło tytuł ziomala. Trochę to nie stykało pod względem wiekowym, przynajmniej w jej oczach, ale skoro sam Munroe tak postrzegał sprawy? To tak musiało być i koniec, kropka. Nie istniała inna możliwość, bo kim była, żeby wziąć się tu i teraz za podważanie statusu ziomala? - ... sześćdziesiąt? - powtórzyła, ciut skonfundowana. Chyba że... żarówka się zaświeciła. Wyglądało na to, że pomyślała o czymś zgoła innym, a rzeczywistość nawet do tego nie dobiegała - Ach, myślałam, że układasz sobie w wolnych chwilach takie duże puzzle. Wiesz, tysiąc, dwa czy nawet pięć tysięcy elementów czy jakie tam są - przyznała i pokiwała łepetyną. No tak, praca, coś o tym wiedziała. Może i nie należała do zaszczytnego grona policjantów, ale też urabiała sobie ręce po łokcie. I taki mały cud, że wyszarpała czas na takie spotkanie... - Kawałek ziemi brzmi fascynująco - stwierdziła i podrapała się w zadumie po karku. Hodowla. Coś się tu gryzło... - Choć nie wiem, czy nie lepsza byłaby hodowla... nie wiem, kukurydzy? Jak największych dyń, wygrywających na festiwalach? - niby wyrzekła to lekkim, żartobliwym tonem, niemniej drugie dno pozostawało - Darcy był zmiennym. Zwierzęta zaś zmiennych nie lubiły, niestety, nad czym ubolewała.