— Generalnie to pieprzył głupoty po całej linii. Tyle wam powiem — w ten sposób Dios Rios zakończył dwudziestominutowy wywód na temat swojego dawnego znajomego i dyskusji, w które wspomniany nie potrafił. Ani argumentować, ani rozmawiać, ani znieść porażki. Odbijał piłeczkę co głupszymi argumentami, które wymyślał w pośpiechu i dopasowywał do swojego światopoglądu tak, abyło zgodne z jego logiką rozumowania. Czyli żadną. Bo był przekonany, że gdyby rozciąć wspomnianemu czaszkę to zobaczyliby przestrzeń gładką jak pościel hotelową po wymianie. Podróż do celu nie powinna zająć wiele czasu. Dzień wcześniej umówił się z Sunday na wypad, jak to mieli w zwyczaju, żeby choć raz w miesiącu ruszyć na podbój okolic Olympii; robili sobie fashion week(end) i ćwiczyli chód modelowy. No, przynajmniej Dios spróbował dwa razy, jako że obawiał się, że przy wykręcaniu bioder, jedno po prostu pójdzie mu hen w las. W każdym razie, dowiedział się podczas rozmowy z Hicks, że jej młodsza siostra przyjechała do Norwood, więc uznał za stosowne, aby i ją zabrać. Głównie przemawiała ciekawość wobec nowej osoby. Może było to zboczeniem zawodowym, a może samą sympatią, jaką darzył Niedzielę. Tak że siedzieli teraz w samochodzie Diosa. Mężczyzna cicho palcami wystukiwał rytm na obręczy kierownicy. — Na plus jest to, że w nocy mieli dostawę, a że godzina jest dość wczesna... — zamilkł, aby spojrzeć na zegarek. — To może nie będzie tak wielu ludzi — spojrzał to na starszą, to na młodszą siostrę. W przypadku jednej z nich - zerknął za pośrednictwem lusterka wstecznego. — Ej, hej, June. Jak ci się Norwood podoba? — zagadnął młodą kobietę. Był ciekaw czy powie, że to urokliwa dziura z tego Norwood jest, tak jak on sam uważał. Miejsce zatłoczone od czasu do czasu, latem aż za bardzo; wiedział, bo wtedy wzdychał tylko na wszystkie źle zaadresowane pocztówki i karnety z pozdrowieniami od tych, co się byczą i odpoczywają.
Przygoda! June podchodziła czasem nieco nazbyt entuzjastycznie do niektórych czynności z pozoru błahych czy choćby w ostatecznym rozrachunku całkiem zwyczajnych, jak wypad na lumpy. Może niewiele się w jej życiu działo, a może to resztki buzującego w jej ciele jeszcze młodzieńczego koktajlu hormonów. Tego nie wiedzą nawet jej rodzice... Niemniej, na tylnym siedzeniu auta Diosa ledwo mogła usiedzieć w miejscu. Najchętniej zmieniłaby się w małą rudą kulkę, co ją zawsze trochę uspokajało, a i pozwalało podskakiwać w miejscu bez ryzyka wyśmiania, ale nie wiedziała, czy Rios WIEDZIAŁ, więc wolała nie ryzykować. Dlatego wcisnęła dłonie pod tyłek i wyglądała przez okno, obserwując przesuwające się widoki i licząc samochody.
Szczęście w nieszczęściu było takie, że entuzjazm własny męczył ją równie mocno jak za głośna muzyka, toteż chwila monotonnej jazdy i dwa ciche piski później, i June najchętniej owszem, zwinęłaby się rudą puchatą kulkę, ale raczej żeby się zdrzemnąć niż hasać po aucie.
Opowieści kierowcy słuchała jednym uchem. I tak nie wiedziała, o kogo chodzi, więc co za różnica. Zresztą, po tym co Dios opowiadał, to nawet nie chciała tej osoby poznać. Beznadzieja.
- Całkiem spoko, będzie fajniej, jak sobie turyści pojadą. Będzie cisza i spokój - odparła, wzruszając ramionami. - Bo chyba poza sezonem nie dzieje się tu za dużo, co?
Jazda samochodem działała na nią uspokajająco, nie żeby była najbardziej nerwową osobą na świecie, nawet przeciwnie. To jednak skoncentrowanie się na drodze zwykle rozwiązywało w niej różne splątania, wyciszały te wolno płynące i niechciane emocje, które tkwiły pod powierzchnią. Dlatego jako kierowca miała styl leniwy, turystyczny. A poza tym uciekający krajobraz miał w sobie coś z medytacji. Co nie znaczyło, że nie śledziła wypowiedzi O-Mój-Boże Riosa. - Dupek do zbanowania - skwitowała wywód kumpla utartym cytatem jednego z moderatorów z ich wspólnego forum dyskusyjnego. Obejrzała się przez ramię i oparcie na siostrę, bo nie szło zignorować jej podekscytowania, które falami uderzała jej w tył głowy. - Wtedy robi się aż za spokojnie. Norwood trochę zapada w sen zimowy. - Czy będzie tak teraz? Tego Sunday nie była pewna, wataha miała podpisać pakt z druidami, a przecież nie było to motywowane światłym podejściem do wybaczania sobie wzajemnie przewin. Nie czuła się zagrożona, wręcz była przekonana, że cokolwiek się wydarzy wyjdzie z tego cała. Lub był to jakiś deficyt instynktu samozachowawczego. Jednak martwiła się o June, bo czy powinna jak stara, nudna kwoka już ostrzegać siostrę. marne miała podstawy, jedynie przeczucie. - Poza sezonem zostają miejscowi i kierowcy wożący drewno, czasem pojawi się ktoś od survivalowych wypraw po górach. - Akurat praca w barze śniadaniowym dawała niezłe rozeznanie w ludziach pojawiających się w miasteczku. - Po lumpach możemy iść coś zjeść, zupa miso, ramen i sashimi. Wpadł mi wczoraj taki napiwek, że mnie stać. Mogłabym sobie za niego życie ułożyć, ale wydam, żeby was nakarmić.
Pokiwał głową na potwierdzenie słów Sunday. Nawet jeden z loczków zadrżał nad jego czołem niczym sprężyna. Równie zgodnie, co jego właściciel. Ku zadowoleniu June, Dios był tym typem człowieka, co żeby skupić się na drodze musiał ściszyć muzykę. Śpiewał, owszem, podśpiewywał często i gęsto, melodyjnie i fałszywie. Jak chciał, tak zaśpiewał. Sam czy w towarzystwie, na poważnie i głupawo. Podczas pracy coś nucił i jak jechał samochodem - również. — No, powiedzmy, że w sen zimowy. Mieszkańcy cieszą się najbardziej perspektywą bitwy na śnieżki — pozwolił sobie na parsknięcie; w gruncie rzeczy zgadzał się z Sunday. Zimowe atrakcje nie były tak częste i powszechne, tabuny ludzi nie zjeżdżało tutaj, bo pogoda potrafiła być nieprzyjemna. A odczuwał to w stawach starego już człowieka. Swoich, znaczy się. — Jasne, latem jest to w porządku, że są turyści. Jest kasa, można trochę sprzedać, kogoś poznać. Na ogół nie ma w tym nic złego, ale żaden z mieszkańców nie obraziłby się, gdyby miał dwa tygodnie spokojnego lata, żeby też móc odpocząć — zawtórował Sunday w opinii. Krótkie zerknięcie, zmiana biegu, kierunkowskaz i zmiana pasa. — Ohoho, widzę, napiwek faktycznie srogi, skoro na tak luksusowe dania nas zapraszasz — a darowanemu..., więc z pewnością nie odmówiłby. Dzień spędzony na zakupach zawsze powodował, że potrafił zgłodnieć. — Kogo tym razem oskubałaś do cna? Dios nie wątpił w zdolności starszej Hicks, jeśli chodziło o sprzedaż usług, nakłonienie do powiększenia zamówienia. Wierzył, że uśmiech Sunday w miejscu pracy jest równie szczery jak jego!
Kolejny kwadrans drogi minął im bez problemu. Z oddali majaczyły pierwsze zabudowania, które wyłaniały się zza drzew. Bardziej interesował go jeden z większych placów, przy których stał całkiem przyzwoitej wielkości budynek o szarawej elewacji, gdzieniegdzie poznaczonej już dziełami sztuki ulicznej. Znak lumpeksu przedstawiający koalę w koszulce z napisem Koala Lump(ur) informował o godzinach otwarcia i jednej z aktualnych promocji. Znalezienie miejsca parkingowego również nie zajęło długo, bo - tak jak Rios poinformował - o tej godzinie nie było jeszcze wielu ludzi. — Wspaniały przybytek mody vintage i podobnej. Która dekada ubiegłego wieku by ciebie, June, nie zainteresowała, na pewno coś z niej znajdziesz — zaczął opowiadać w superlatywach ofertę lumpeksu, gdy mogli wysiąść już z auta. — Właściwie to na upartego udałoby ci się wystroić i dom, gdyby ci się chciało. Jukka z Fhrances są współwłaścicielami. Z tego, co zrozumiałem, poznali się na pchlim targu. Franses prowadziła kiedyś antykwariat i sprzedawała inne starocie, a Jukka szukał opończy do swojej sesji, gdzie wcielał się w postać, już nie pamiętam, niziołka chyba czy krasnoluda. Zresztą, ma nawet wyznaczoną strefę larpową, a u niej dostaniesz rekwizyty, jeśli takich potrzebujesz. Jeszcze kręci się parę osób... — najwidoczniej dzięki pracy miał wystarczająco dobrą kondycję, żeby jednocześnie mógł iść, gadać i oddychać, zmniejszając dystans całej trójki do wejścia do sklepu premium. — Genehahnie to Gucci i Prada się przy tym chowają.
To się młodej trafiło. Nie dość, że lumpy, to jeszcze darmowe żarcie i to knajpiane, prawdziwie egzotyczne, a nie cioteczne kotlety! To będzie naprawdę dobry dzień.
- Czy wilki i inne dzikie stwory są dodatkową atrakcją w folderach dla amatorów survivalu? - zachichotała, wyobrażając sobie watahę zmiennokształtnych wilków i kojotów, jak odgrywają wyuczone scenki z życia wilka i kojota ku uciesze mieszczuchów, którzy po raz drugi w życiu (wycieczka z podstawówki niech będzie, że się liczy) znaleźli się lesie. Lisy na pewno nie zniżają się do takich aktywności (no chyba, że naprawdę nieźle płacą).
Podróż autem upłynęła spokojnie, a wielbicielka ciszy i spokoju doceniała atmosferę i preferencje kierowcy. Finał podróży zaś zaskoczył ją.
- Ależ to wielkie - westchnęła, jakby duży obiekt handlowy w USA należał do rzadkości. Wysłuchała z zainteresowaniem opowieści Diosa i zastanowiła się przez moment nad potencjalnymi możliwościami zakupowymi. A może olać jeansy i trampki i poszukać czegoś... odważniejszego? Szalonego? Niezwykłego?!
Na słowa siostry obejrzała się z uśmiechem, jej słowa miały zapewne inny wydźwięk dla niej, niż dla Diosa. Choć nie była taka pewna czy ktokolwiek w Norwood nie dostrzegał różnych niecodziennych szczegółów. W tak małej społeczności łatwiej było, jednak się przyzwyczaić do takich historii. - Jak się trzymają szlaków, to mało prawdopodobne. - Znowu inaczej to brzmiało dla June, a inaczej dla Riosa. Jeszcze zanim dojechali pod sklep, to zdążyła opowiedzieć, jak jedna zdesperowana żona niedzielnego turysty z dużego miasta, wcisnęła jej niezłą sumę, jak na kelnerkę w Norwood, za postraszenie okolicznymi przypadkami zaginięć w parku. Do tego niewinnie podsunęła lokalną gazetę, z artykułem z wielkim nagłówkiem, na pierwszej stronie, krzyczącym o znalezionych zwłokach prawdopodobnie nietutejszej amatorki wędrówek. Pan mąż nie dokończył porządnie kawy, gdy zarządził odwrót na z góry zaplanowaną pozycję przez żonę, czyli kurort z pełną ofertą spa na wybrzeżu. Sun prawdopodobnie uratowała małżeństwo i resztki miłości nastoletnich dzieci do ojca (w końcu cywilizowany dostęp do internetu).
- A jaki wybór - zawtórowała June. Ale musiała być to porządna miejscówka godna godzinnej przejażdżki w jedną stronę. - To był niziołek-karczmarz - dodała do relacji Diosa, klątwa pamięci doskonałej odzywała się w takich momentach z precyzją misji lądowania na Księżycu. - O, promka na spódnice, sukienki i kilty - machnęła na jedną z kartek, na której widniało radosne ogłoszenie w duchu, jak mogła ocenić, poczucia humoru Jukki. - W sumie może być jeszcze ciepło, to nawet byłaby okazja założyć sukienkę - spojrzała na siostrę: - albo się odwalimy na jakiś nocny maraton filmów z netflixa? Sunday energicznie przegrzebała jeden ze stojaków i wciągnęła wieszak z kiltem w niebieską kratę. - To chyba prawdziwy tartan, to Dios może zmienisz strój służbowy? Nikt nie śmie nic powiedzieć, bo jak powiesz, że to twoja tożsamość, a nie odsłania więcej, niż służbowe krótkie spodenki. Żadne stare dewoty się nie doczepią.
— Och, jeśli turystom opowiesz o nich, a także o pustelnikach jaskiniowcach skrywających skarby kolonistów... — uśmiechnął się Dios, absolutnie nie mając pojęcia o drugim dnie tej rozmowy.
— Tak powiedziała — Dios pozwolił sobie na żart niskich lotów, przypominając wyświechtany, wielokrotnie powtarzany cytat Michaela Scotta z biurowego serialu, który lubił oglądać w wolnych chwilach. Był on, co prawda, załamujący, ale miał w sobie jakiś urok. Jakiś. Przytaknął jednak Sunday, gdy wspomniała o możliwościach wyboru. — A, tak, właśnie nie byłem pewien i... dobrze, że są promocje — bo on sam zauważył te arkusze z narysowanymi cyframi i procentami, które rzucały się w oczy. Pokiwał głową dla samej aprobaty i wsunął dłonie do kieszeni spodni. — Jakaś konkretna tematyka cię interesuje? — zapytał w temacie netflixowych produkcji. Był ciekaw, na co zdecyduje się Sunday. Dios podążył za kobietami, oglądając się wokoło. Dwóch czy trzech klientów gdzieś tam w oddali było. Reszty nie zauważył albo podświadomie ignorował, żeby nie zawieść się ze swoim przekonaniem, że o tej porze jest zdecydowanie mniej osób. Gdy spojrzał na zegarek w swoim telefonie to przeszło mu przez myśl, że trochę czasu mają, zanim pojawią się większe grupy. Przysunął się do Hicks i wziął kilt w ręce, aby przymierzyć do swoich bioder. — Doczepią się tylko tyle, że pewnie przeszycie im nie pasuje. Ale te, zobacz, jaki mocny materiał. Nie wiem czy bym się nie zgrzał, choć z drugiej strony cyrkulacja całkiem odpowiednia... — zaczął mamrotać i zerknął na ozdobny pas. Spojrzał na June z niemym pytaniem, jak ona ocenia. Kolor pasował? Fason był w miarę przyzwoity. — A czego wy szukacie?